Relacja z pielgrzymki do Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej w Krzeszowie
Czwartego sierpnia, we wtorek, udaliśmy się dość liczną, pięćdziesięcioosobową grupą — składali się na nią parafianie z Kędzierzyna: ze Śródmieścia i z Osiedla Piastów, oraz z Koźla wraz z duszpasterzami: księdzem Łukaszem Libowskim i księdzem Marcinem Pilchem — na pielgrzymkę do Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej w Krzeszowie.
Wyjechaliśmy zaraz z rana, o godzinie szóstej. I dobrze, bo na trasie zaskoczyły nas niezapowiadane i zawczasu nieoznakowane roboty drogowe i zmiany organizacji ruchu, które wydłużyły naszą podróż, i to wcale nie tak znowuż nieznacznie, a przez to, że wyjechaliśmy stosunkowo wcześnie, nieoczekiwane te komplikacje nie zdołały nam aż tak bardzo dnia skrócić. Przyznać również po prawdzie trzeba, że chociaż rzeczywiście długa, podróż nam się jednak nie dłużyła: modliliśmy się i pacierzem, i godzinkami, i różańcem, a także śpiewaliśmy rozmaite pieśni.
Summa summarum: tuż przed jedenastą byliśmy u celu naszej wyprawy — w Krzeszowie, małej miejscowości, wsi właściwie, położonej w Kotlinie Kamiennogórskiej w województwie dolnośląskim, a znanej w szerokim świecie przede wszystkim z monumentalnej, dostojnej barokowej świątyni maryjnej, wzniesionej dla nieznacznych rozmiarów, a cudami słynącego ikonicznego wizerunku Bożej Rodzicielki z pierwszej połowy stulecia trzynastego. Dopowiedzmy zrazu, iż na krzeszowskim obrazie — obrazie popularnego typu Hodegetria — Matka Boska trzyma Dziecię Jezus na prawej ręce, a lewą, podniesioną na wysokość mniej więcej swego matczynego serca — stąd jej tytuł „Łaskawa” — na Nie, jako drogę i ostateczny cel człowieka, wskazuje.
Lecz wracajmy do rzeczy. Co tu dużo mówić: okazała się owa jedenasta idealną porą na przyjazd. Zaczęliśmy bowiem nasz pobyt w Krzeszowie od wysłuchania studzącego nasze przez dojazd rozhukane emocje półgodzinnego koncertu organowego z cyklu „Muzyka dawnych mistrzów”, odbywającego się w Krzeszowie każdego lata, a realizowanego przez młodych organistów i muzyków z całej Polski. Niektórzy z nas słuchali — przede wszystkim natchnionej, Bachowskiej chyba muzyki — rzekłbym, standardowo, siedząc w ławkach w nawie głównej, niektórzy natomiast skorzystali z możliwości, proponowanej w krzeszowskim sanktuarium od tego roku, i weszli na emporę organową, by przeżyć koncert, przyglądając się z bliska grającemu mistrzowi, jego pracy, jego zaangażowaniu i wysiłkowi. Ci drudzy zaraz po koncercie, kiedy daliśmy sobie czas wolny na indywidualne zapoznanie, oswojenie się z dla wielu z nas jednak nowym miejscem, wzięli też udział w lekcji o krzeszowskich organach — unikalnym barokowym instrumencie Englera. Unikalnym dlatego, że zachowała się — to ponoć doprawdy niezwykła rzadkość — w blisko dziewięćdziesięciu ośmiu procentach jego oryginalna substancja i, w konsekwencji, jego oryginalne brzmienie.
Następnie, w samo południe, wspólnie z innymi pielgrzymami odcelebrowaliśmy Eucharystię ku czci świętego Jana Marii Vianney’a, którego wspomnienie liturgiczne tego dnia obchodziliśmy; prosiliśmy w niej, za wstawiennictwem świętego proboszcza z Ars oraz Matki Bożej Łaskawej, w naszych intencjach — w intencjach, z którymi na pąć do Krzeszowa pojechaliśmy. Po mszy przeszliśmy do restauracji „Stara Wozownia”, przylegającej od strony północnej do bazyliki, na obiad. A po obiedzie i chwili wytchnienia zaopiekował się nami Pan Mieczysław, jeden z krzeszowskich przewodników. W przeciągu półtorej godziny zabrał nas on w trzy wspaniałe miejsca — do sanktuarium oczywiście, do stojącego w cieniu sanktuarium kościoła dedykowanego świętemu Józefowi i do Mauzoleum Piastów Śląskich — i zajmująco, z humorem i żartami (oto próbka: dziwimy się, że jest jak jest, a przecież ciągle się modlimy: „owoc żywota twojego je ZUS”), zwracając uwagę na intrygujące szczegóły, przedstawił nam ich historie i w ogóle dzieje krzeszowskiego opactwa cystersów.
Dowiedzieliśmy się od Pana Miecia między innymi o niegdysiejszej potędze mnichów — i religijnej, i intelektualnej, i gospodarczej, i przemysłowej, i, w efekcie, finansowej rzecz jasna — i o ich przemożnej roli, jaką odegrali w historii Krzeszowa — byli tu od trzynastego wieku — i, więcej, w kulturze Dolnego Śląska. Dowiedzieliśmy się o kontrreformacyjnych okolicznościach podjęcia przez zakonników w tysiąc siedemset dwudziestym ósmym roku decyzji o rozpoczęciu budowy nowego, zapierającego dech w piersiach, olśniewającego, „prawdziwy” katolicyzm objawiającego kościoła klasztornego, w którym wszystko miało być najdoskonalsze i najlepsze, i o gorliwej pieczołowitości, z jaką przystąpili duchowi synowie Roberta z Szampanii do realizacji swych ambitnie zakrojonych planów. Dowiedzieliśmy się wielu wiadomości dotyczących wyposażenia świątyni, choćby fresków zdobiących kolejne przęsła sklepienia nawy głównej, przedstawiających historię zbawienia, począwszy, co ciekawe, od sceny grzechu pierworodnego oraz poczynionej jeszcze w raju Bożej obietnicy zesłania Mesjasza, czy ołtarza głównego — wmontowany w nim obraz jest wysoki na dwadzieścia dwa metry! Dowiedzieliśmy się wielu ciekawostek z życiorysu Michaela Leopolda Willmanna, „śląskiego Rembrandta”, aczkolwiek, dla miękkiej, lekkiej, ba, doskonałej harmonii i spokoju jego kompozycji, przynajmniej w krzeszowskim kościele brackim, dla ich łagodnej, ciepłej atmosfery oraz dla ich jasnego, pastelowego wręcz kolorytu, któremu obce są radykalne kontrasty i któremu obca gra jest wszelka światła i cienia, nazywany winien być raczej „śląskim Rafaelem” — dowiedzieliśmy się zatem wielu ciekawostek z życia Willmanna, chociażby o tym, co przysparzało mu zapewne wielu w żuciu opresyj, a co jest już dziś nieomal powszechnie znane, że mianowicie wcale chętnie chadzał on do oberży, nie tyle dla strawy, ile dla zapitki, by raczyć się tam najprzedniejszymi trunkami, i że zdarzało mu się tam właśnie, w karczmie, za-pomniawszy o Bożym świecie i o swojej najmniejszej nawet zwłoki niecierpiącej robocie, pić na umór. Dowiedzieliśmy się wreszcie, i to zgoła nieoczekiwanie, z krzeszowskiej mniej więcej pięćdziesięcioelementowej „Biblii pauperum” — owszem, zaskakujące to, iż chociaż wszyscy dziś czytają i piszą, „Biblia ubogich” nadal spełnia swe zadanie, to znaczy nadal oświeca i ubogaca wiedzą, i nadal, jak się okazuje, jest potrzebna — o wielu niuansach z życia świętego Józefa, oblubieńca Maryjnego; dowiedzieliśmy się zaś w pierwszym rzędzie o jego smutkach i jego radościach.
Zwiedzanie krzeszowskiego kompleksu pocysterskiego zakończyliśmy wspólnym zdjęciem pa-miątkowym, zrobionym przed fasadą bazyliki, a potem ruszyliśmy dalej — do Świdnicy. Godzinna podróż tym razem znów dała się nam we znaki i bardzo nas zmęczyła, jako że niedomagała w jej trakcie w naszym autokarze klimatyzacja. Ale, zmówiwszy koronkę do Bożego Miłosierdzia i odśpiewawszy kilka pieśni z „Drogi do nieba”, dojechaliśmy do naszego drugiego w tym dniu celu — to jest do świdnickiego kościoła protestanckiego pod wezwaniem Świętej Trójcy — szczęśliwie.
Cóż z tym kościołem i cóż w tym kościele protestanckim szczególnego? Ano wszystko: powstał on po wojnie trzydziestoletniej, kiedy wprowadzono zasadę „cuius regio, eius religio” i kiedy cesarz Habsburg — katolik, będąc zobowiązanym, aby od lat na swoich ziemiach mieszkających protestantów albo nawrócić, albo wygnać, zdecydował się — był to, jak się mówi, akt cesarskiej łaski — pozwolić zwolennikom Reformacji na Śląsku zbudować kilka zborów, jednakże pod bardzo ściśle określonymi warunkami; oto niektóre z nich: miały to być przybytki drewniane, bez wieży, wzniesione bez użycia gwoździ i poza murami miejskimi. Jednym z owych zbudowanych podówczas „kościołów łaski” albo, jak się je też nazywa, „kościołów pokoju” — no bo przecie gwarantowały one w państwie pruskim na gruncie konfesyjnym względny pokój między ludźmi — był właśnie kościół świdnicki.
Jest to świątynia obszerna — zmieści się w niej bez mała siedem tysięcy ludzi — imponująca, tym bardziej, gdy zważymy, w jakim kontekście powstawała, i prześliczna — barokowa; a, przyznać trzeba, nieczęsto widuje się zbory barokowe, wszak barok w swej istocie sprzeczny jest z surowym, ascetycznym i skromnym duchem protestantyzmu. Jest w niej cudnie rzeźbiony ołtarz z grupą wyobrażającą scenę chrztu Pańskiego w centralnej części i wspaniała kazalnica; są wielkie organy, są bogato zdobione epitafia, herby cechowe i portrety, zawieszone na balkonowych balustradach, są wreszcie malowidła na suficie i freski ilustrujące konkretne fragmenty Apokalipsy.
Naoglądawszy się tego wszystkiego i skąpawszy, schłodziwszy się nieco w przyjemnej temperaturze, utrzymującej się we wnętrzu tegoż uroczego, nastrojowego, aż rzec chce się: kameralnego obiektu nawet w tak upalnym lecie, rozpierzchliśmy się — każdy w swoją strony. Był teraz albowiem czas na leniwą przechadzkę po świdnickiej starówce i świdnickim ryneczku, był teraz czas na odpoczynek, na wytchnienie, na upragnione lody i kawę.
Wreszcie, trochę po osiemnastej, ruszyliśmy do Kędzierzyna. Podróż upłynęła nam wcale miło i, o dziwo, szybko — dziwo, bo zwykle powrót się ciągnie i ciągnie w nieskończoność: znów się, jak to na pielgrzymce, pomodliliśmy — i „Aniołem Pańskim”, i nieszporami Karpińskiego, i pieśniami wieczornymi — a potem trochę wesoło sobie pogawędziliśmy: o tym i o tamtym, o starych i o nowych dziejach; ot, o przepastnie bogatym i wielokolorowym fenomenie jakim jest życie. To nasze życie. To nasze drogie życie…
zdjęcia: ks. Łukasz Libowski